Recenzja filmu

Flash (2023)
Andy Muschietti
Marek Robaczewski
Ezra Miller
Michael Keaton

Tam pobiegł!

To fajne kino, z precyzyjnie zaakcentowaną, wysoką stawką, pełne żartów pisanych przez człowieka, a nie ChatGPT, osadzone w świecie, w którym Eric Stolz dostał rolę w "Powrocie do
Tam pobiegł!
Teoria względności według Hollywood: co się stało, wciąż może się odstać. Choć przez ostatnią dekadę szefowie DC Studios próbowali rozwinąć prędkość światła, by dogonić konkurentów z Marvela, dopiero gdy zaciągnęli hamulec, zostawili ich w tyle. Zmiany kierownicze, cięcia, zamrażarka pełna filmów, kominek pełen scenariuszów, Ezra Miller jako bomba z opóźnionym zapłonem, kosztowne dokrętki… Powiedzieć, że "Flash" rodził się w bólach, to nie powiedzieć nic. A jednak, jakimś cudem, film Andy'ego Muschiettiego ("To") odhacza niemal wszystkie punkciki spełnionego kina: jest zabawny, niegłupi, świetnie zagrany, napisany z szacunkiem dla bohaterów, widza oraz komiksowej tradycji. Wygląda na to, że możesz stracić masę czasu, jeszcze więcej pieniędzy, a i tak wyjdziesz na swoje. 



Barry Allen alias Flash (Ezra Miller) pojawił się w filmowym uniwersum DC Comics jako postać na poły komediowa, millennials wśród superbohaterskiej starszyzny, chodzący worek kompleksów. Lecz to, co w drużynowej przygodzie było puentą żartów, w solowym filmie wydaje się ciężką neurozą. Barry, podobnie jak w komiksie "Flashpoint", w którym poszarpał czasoprzestrzeń, by uratować swoją matkę przed śmiercią, jest znacznie bardziej skomplikowaną postacią. Wracamy do niego w kapitalnej slapstickowej scenie, w której – niczym w "radzieckich jajeczkach" – ratuje wypadające ze szpitalnego okna noworodki. Podziękowań się nie doczeka, lecz to najmniejszy z jego problemów. Pragnąc odwrócić bieg wydarzeń, które zaprowadziły jego matkę do grobu, a ojca do więzienia, bohater zaczyna majstrować przy multiwersach, zmarszczkach czasu i alternatywnych rzeczywistościach. Gnając na złamanie karku w stronę przeszłości, przypadkiem tworzy świat, w którym jego matka wiedzie szczęśliwe życie z ojcem, lecz nad całą ludzkością wisi widmo zagłady.

Generał Zod znów przybywa na Ziemię w pościgu za zbiegłym Kal-Elem i ponownie ma zamiar zamienić błękitną planetę w jałową pustynię. Tyle że tym razem Supermana, Aquamana, Wonder Woman i spółki ani widu, ani słychu. Osłabiona niewolą Supergirl (Sasha Calle) wydaje się marnym zastępstwem dla Syna Kryptonu, podstarzały Batman (Michael Keaton) nie rwie się do walki w obronie ludzkości, z kolei młodsza wersja Flasha (Ezra Miller) przypomina bohatera "Zemsty frajerów". Mamy Ligę Sprawiedliwości w domu.


Paradoksy, wyrwy, sploty, węzły – w zależności od scenariopisarskiej potrzeby, kluczowe fabularne "mechaniki" działają w filmie inaczej. W jednej scenie czas jest włosem z rozdwojoną końcówką, kiedy indziej rozsypanymi bierkami, to znów miską pełną spaghetti. Nie szkodzi. Chodzi przecież o samego Barry'ego oraz o jego podróż ku oświeceniu. A raczej o dwóch Barrych, gdyż film czerpie narracyjną energię z motywu zderzenia osobowości. Ezra Miller jest niekwestionowaną gwiazdą tej komedii charakterów, w obydwu wcieleniach to prawdziwy aktorski żywioł – zarówno jako bezpretensjonalny w swojej głupocie nastolatek, jak i zdesperowany neurotyk sprawdza się fantastycznie. I to właśnie opowieść o życiu, które nigdy nie nadeszło, wypełnia pierwszą połowę filmu. To fajne kino, z precyzyjnie zaakcentowaną, wysoką stawką, pełne żartów pisanych przez człowieka, a nie ChatGPT, osadzone w świecie, w którym Eric Stolz dostał rolę w "Powrocie do przyszłości", Michael J. Fox wybrał "Footloose", a Kevin Bacon musiał zadowolić się "Top Gun".  

Z chwilą, gdy bohaterowie przekraczają próg posiadłości Wayne'a, "Flash" zmienia tor. Odtworzone z dbałością o detale labirynty domostwa, wraz z korytarzem pełnym rycerskich zbroi, ekspresjonistyczną klatką schodową oraz rustykalną kuchnią, w której Vicky Vale, Alfred i Bruce Wayne uprawiali small-talk w "Batmanie" Tima Burtona, to spełniony sen wszystkich ultrasów DC Comics. Zaś to, co dzieje się później, pozostaje intrygującym dialogiem z całą tradycją filmów o Batmanie i Supermanie. Nie tylko na poziomie fan service'u, który można przerzucać tu łopatą, lecz również na poziomie intelektualnym. W przeciwieństwie do Człowieka ze Stali i Mrocznego Rycerza Flash nie chce być definiowany przez tragedię z przeszłości, chętnie przehandlowałby jedną tożsamość za drugą. Natomiast sposób, w jaki twórcy zderzają jego śmiałe plany z rzeczywistością, prowokuje naprawdę odważne, jak na standardy kina suprerbohaterskiego, wnioski (niestety, pozostawię je w sferze ciężkich spoilerów). Podobnie jak w "Speedzie" Jana De Bonta czy "Niepowstrzymanym" Tony'ego Scotta czarnym charakterem we "Flashu" nie jest szaleniec w maszynie zagłady. Jest nim czysta abstrakcja. Wówczas – prędkość. Teraz – czas. 


Ezra Miller dzieli i rządzi, Michael Keaton odnalazł autentyczną frajdę w powrocie do roli, która przyniosła mu sławę (choć umówmy się, że nie każdy dialog musi być wyimkiem z Burtona), a Sasha Calle jest na tyle charyzmatyczna, by nadać tekturowej postaci Supergirl ludzki rys. Pomijając wątpliwą jakość komputerowej animacji (dobre pomysły inscenizacyjne do pewnego stopnia niwelują techniczne braki), "Flash" to kino, którego ze świecą szukać we współczesnym superbohaterskim uniwersum. Wyborne aktorsko, napisane bez fałszywej nuty, emocjonalnie angażujące oraz – najzwyczajniej w świecie – pełne niespodzianek. Film, który nie miał prawa udać się w przeszłości i być może dlatego dziś wyprzeda konkurencję. Czas to pieniądz? Nawet w Hollywood bywają wyjątki od reguły.
1 10
Moja ocena:
8
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones